czwartek, 26 stycznia 2012

Inside eko, final chapter

Wielkie Przygotowania dobiegły końca, a projekt urzeczywistnił się na całego.
Oczywiście z okazji kostiumu gotowego już tydzień przed finałem, buty robiłam do 3.00 w nocy przed samym zaliczeniem. Zdziwiłabym się gdzyby było inaczej.

Na wstępie bardzo gorąco zachęcam do obejrzenia krótkiego filmiku backstage'owego :)



Teraz można zająć się finałem :)











I tu mała stopka redakcyjna.

Wielkie podziękowania dla:
Mai Kulikowskiej, za cudowne pozowanie i bycie najdzielniejszą modelką, która dokonała tego w mało wygodnym kostiumie, niewygodnych butach i ze wsuwkami wbitymi w głowę ;)
Heihachiego Mishimy za wszechobecne obiektywy (przez kilka godzin i od samego rana!), chleb krasnoludów, ćwierkanie do mnie jak do małego dziecka oraz najszybszy i najlepszy montaż materiału jaki w życiu widziałam ;)
Darii Boruty za flaszkę wina i kilkugodzinną współprodukcję chmurek
Bez Was nie dałabym rady :)

Zdjęcia: Malwina de Brade i Joanna Minkiewicz
Film i montaż: Heihachi Mishima

czwartek, 12 stycznia 2012

Inside eko part 3

Czyli w końcu wzięłam się za dół ciucha. Moja szczera niechęć (na zmianę z miłością, a wszystko dlatego, że drapie) do siatki rzeźbiarskiej i lekkie przerażenie kilkoma metrami ociepliny krawieckiej (teoretycznie 4, w praktyce zrobiło się 16) do przerobienia mocno opóźniło prace, ale na szczeście skończyły mi się już wymówki.
No to siatka w dłoń (następnym razem kupię chyba rękawice jak dla sokoła) i do boju.

Podstawowa rzecz jakiej nauczyłam sie od Fingala to to, że nie da się zrobić/uszyć/zmontować czegoś do założenia na siebie, bez choćby podstawowego wykroju. Bogatsza o tę wiedzę, połączoną z profilaktycznym sprawdzeniem czy na pewno nie da sie tego zrobić z jednego kawałka siatki i podrapana jak po spotkaniu z tygrysem, zmontowałam kloszowy stelaż. Dla ułatwienia, mała poprawka w pejncie ;)



Ogólny burdel przedsesyjny included. A to dziwne, żółte coś pod siatką to warstwa ręczników - wolę nie ryzykować spotkania półnagiej modelki z drutem.



I właśnie wtedy okazało się, że stelaż nie ma szans zmieścić się w drzwiach, a manekin się nie obraca...

Do boju z ociepliną zaprosiłam Darię, znaną wam już z najbardziej krzywej fastrygi świata i zjawiskowego pozowania przy projekcie kiecy renesansowej ;)



Przy wsparciu flaszki wina...

... oraz kilku godzinach robienia tak:


... zaczęłyśmy rozważać otwarcie manufaktury bród świętego Mikołaja...


A ponieważ chmury mają w zwyczaju pełznać (czy jakoś tak), rozprzestrzeniać się i zajmować nowe terytoria, w skrócie wieczór wyglądał tak:




Butelki nadal nie odnaleziono.

W przypływie szaleństwa i amoku twórczego pół nocy montowałam to draństwo na stelażu. Wata i klej... możecie to sobie wyobrazić ;)







A potem znienacka skończyła się ocieplina...

W każdym razie jeśli nic nie zepsuję, całość będzie wyglądała równie fajnie jak pierwsza część, a do tego uda się to przecisnąć przez drzwi i zawieźć do WSA, to z pewnością coś mi się stanie ze szczęścia ;)
Tak więc





i do przodu.

niedziela, 8 stycznia 2012

Małe intro do teatru średniowiecznego

Tak w ogóle to chciałam popełnić notkę o średniowiczym teatrze francuskim (<3), bo licznik wybił 10 tysięcy wejść na bloga więc należy się mały prezent, ale trudno opowiadać o czymś od środka. Zaczniemy od początku (well duuuh) więc włączcie sobie Freiburger Spielleyt i jedziemy.

Na początek cofniemy się na chwilę do IV wieku n.e., do Bazyliki Grobu Świętego w Jerozolimie, gdzie po raz pierwszy zaczęto obchodzić adoratio crucis - wielotygodniową ceremonię adoracji krzyża, która 600 lat później stała się podwaliną dramatu liturgicznego.


W IX i X wieku, niemal jednocześnie na całym obszarze obrządku rzymskokatolickiego rozpoczęła się teatralizacja życia kościelnego. Punktem wyjścia było świeto Wielkiej Nocy czyli odtworzenie ukrzyżowania i zmartwychwstania jako zwycięstwa boskiego światła nad ciemnością. Adoracja krzyża związana była z fazami Męski Pańskiej. Najpierw poranna adoratio crucis, następnie depositio crucis czyli złożenie na ołtarzu krzyża owiniętego w płótno (symbolizującego Jezusa) w Wielki Piątek, aż do poranka w Niedzielę Wielkanocną kiedy następuje zmartwychwstanie - podniesienie krzyża - elevatio crucis.
W IX wieku niejaki Notker Balbulus, mnich z klasztoru w St. Gallen, wprowadził łacińskie sekwencje do muzycznych partii Jutrzni wielkanocnej. Dalej poszedł jego brat zakonny, Tutilo, tworząc nową formę śpiewu liturgicznego - tropy czyli dialog śpiewany przez dwa chóry.


W pierwszej połowie X wieku Aethelwold, biskup Winchesteru, pisze Regularis Concordia - angielski przekład i objaśnienie reguły benedyktyńskiej



Dzieło zawiera również pierwsze "wskazówki reżyserskie" dotyczące ceremonii Wielkiego Tygodnia. To ważny tekst więc pozwolę sobie na mały cytat dla lepszego ogarnięcia tematu:
"Podczas trzeciego czytania niech się czterej bracia ubiorą [w szaty liturgiczne]. Jeden z nich, przyodziany w albę, niech wejdzie, uda się do grobowca i siądzie tam cicho z gałązką palmową w ręku. Trzej pozostali niech wejdą w czas trzeciego respensorium, odziani w kapy, niosąc w ręku kadzielnice, i wolno, jakby czegoś szukali, niech zbliżą się do grobu. Wyobrażają oni trzy niewiasty, które nadchodzą z wonnościami, by natrzeć ciało Jezusa. Skoro siedzący u grobu frater, przedstawiający anioła, ujrzy nadchodzące niewiasty, niechaj słodkim głosem zaśpiewa <<Kogo szukacie w grobie, o chrześcijanki?>> Na to one niech jednym głosem odpowiedzą <<Jezusa Nazareńskiego, ukrzyżowanego, o niebiański>> (...) Niech złożą płótna na ołtarzu. A po skończeniu antyfony niech przeor, dzieląc wesele z powodu triumfu naszego Króla, co zwyciężył śmierć powstając z martwych, zaintonuje hymn Te Deum laudamus przy jednoczesnym biciu wszystkich dzwonów." 
Ubiór oraz wyraźna, niemal pantomimiczna gestykulacja braci były kluczem do przemiany w odgrywane postacie, słowa - tylko uzupełnieniem. Mimo to żeby ułatwić wiernym zrozumienie całej sceny, łacinę podporządkowywano wymowie języka narodowego.







Z czasem zaczęto dodawać kolejne sceny, oparte o tekst ewangelii. Pierwsze zawiastuny groteski i scen komediowych wyznacza "wyścig do grobu" św. Jana i Piotra, powiadomionych o zmartwychwstaniu przez powracajace niewiasty.
Około 1100 roku pojawiła się scena z mercatorem, oparta na biblijnej wzmiance, że "Maria Magdelana, Maria i Salome w drodze do grobu nakupiły wonności, żeby pójść namaścić Jezusa" i dająca spore pole do popisu teatrowi ludowemu. Znachor, od zawsze należący do stałych typów w repertuarze mimów, żonglerów, joculatorów i wszelkich innych jegomości w kolorowych ciuszkach, zabiega niewiastom drogę i zachwala swoje wyroby, zaznaczając pierwsze "świeckie" miejsce akcji. W kolejnych wiekach sprzedawca "dorobił" się głośnej i dziamgotliwej żony, a scena z jego udziałem stała się na tyle ważna, by artyści uwieczniali ją w miniaturach, jak choćby ozdobny medalion w ewangeliarzu Uty czy rzeźbach:

Sprzedawca wonności jako uczony, katedra w Konstancji, ok. 1280r


Niewiasty przy zakupie wonności u sprzedawcy i jego żony, kościół NMP w Beaucaire, XIIw

W wieku XII na miejscu krzyża pojawia się sam Chrystus (oklaski), a teksty liturgiczne mają w sobie coraz więcej elementów języka ludowego. Obecność postaci Chrystusa (oklaski) w dotychczasowym scenicznym ceremoniale, pozwala przekształcić go w dającą się zmienić "grę". Przed scenami zakupu wonności i odwiedzin grobu przez niewiasty, pojawiają się sceny z Piłatem i rzymskimi strażnikami grobu, kłócącymi się o wysokość żołdu, co skutecznie przełamuje powagę przedstawienia. Pojawiają się sceny postwielkanocne - Jezus (oklaski) ukazujący się jako ogrodnik Marii Magdalenie, Tomaszowi, apostołom zgromadzonym w Jerozolimie oraz, co najważniejsze, zstępujący do piekieł i uwalniający Adama i Ewę. Zwłaszcza to ostatnie daje nieskończoną możliwość intepretacji i rozwoju tematu, co wiemy po tysiącu sequeli współczesnych filmów akcji.

Zwiększona ilość wydarzeń scenicznych wymaga poszerzenia przestrzeni gry. Początkowo teatr przenosi się na plac przed kościołem, a stamtąd już tylko małe *hop* w przestrzeń miejską.

Uff, intro mamy za sobą. Następnym razem będzie ciekawiej.
Mam nadzieję.


Rzecz o surdutach cz. 1

Witajcie, moi milusińscy.

W tej odsłonie, aby zapełnić jakoś przerwę w szyciu mojej regencyjnej kreacji (remanenty skutecznie odcinają mi dopływ materiału) postanowiłem się nieco porozwodzić na temat artykułu garderoby męskiej, jakim jest surdut.

Odkąd pamiętam, ludzie surdutem nazywali wszystko, co dla chłopa i eleganckie, choć w praktyce mógł to być frak, smoking, anglez, cokolwiek. Nie muszę oczywiście mówić, gdzie mam takie "klasyfikacje"?

A tymczasem nazwa ta odnosi się do dwóch strojów w historii odziewania się. Pierwszy z nich, to długi (sięgający kolan lub niekiedy dalej) ubiór wierzchni z rękawami, pełniący w ubiorze codziennym męskim tę samą rolę, jaką dziś pełni marynarka (choć kształtem bliżej temu do płaszcza), a noszony w okresie circa 1660-1795 AD. Drugi zaś, to powstała we wczesnym XIX wieku ewolucja wojskowego płaszcza (redingote) o połach oddzielonych od korpusu szwem w talii. Ta wersja istniała w różnych wariantach od 1815r. i w pewnej formie utrzymała się nawet do pierwszych dziesięcioleci wieku XX.

W tej części zamierzam zawrzeć wszystko, co chcielibyście wiedzieć, a boicie się zapytać, na temat pierwszego surdutu - z okresu baroku i oświecenia. A konkretniej - poświęcę tę część genezie owego ubioru.

Pierwszą rzeczą, która może zastanawiać, gdy patrzymy na modę wieku XVII - wówczas bowiem surdut został powołany do życia - to drastyczna różnica pomiędzy modą pierwszej i drugiej połowy tego wieku. W latach 60 popularny wcześniej dublet raz pokrewny mu wams straciły zaszczytną rolę głównego artykułu garderoby. Zastąpił go właśnie długi surdut. Powód tej zmiany jest tym czasem dość trywialny. Moda zachodnia w połowie XVII wieku wyewoluowała bowiem w dość karykaturalny twór. Był nim strój składający się z szerokich, krótkich spodni, tzw. petticoat britches, czyli tłumacząc dosłownie "bryczesy spódnicowate". Faktycznie - nogawki tych spodni były robione z tak szerokich płacht materiału - u góry splisowanych w pas spodni, u dołu zaś luźnych, że przypominały one rodzaj spódnicy. Podobno zdarzało się panom w tamtym barwnym okresie przez omyłkę paradować z obiema nogami w jednej nogawce! Całości absurdu dopełniała obszerna koszula, wciśnięta w krótki niczym bolerko dublet o rękawach z pasków materiału, między którymi rękawy bielizny świeciły na widoku.

Oto potwór:

A oto angielska karykatura tego stylu:


Widzimy więc, że było z czego się pośmiać, to jest, było co podziwiać. ;)

Tak osobliwy strój wymagał większej trzeźwości w kształcie peleryn i płaszczy. I właśnie z tych ostatnich wyrósł surdut. Warto wiedzieć, że w pierwszej połowie wieku XVII popularne były tzw. casaques, czyli częściowo dopasowane peleryny, które były tak skonstruowane, że przy odpowiednim zapięciu guzików otrzymywaliśmy albo pelerynkę, albo luźny płaszcz z rękawami, gdzie boczne panele spinano w rurki - by utworzyć rękawy, zaś przody i tył korpusu spinano w jedno. W połowie wieku zaczęto rękawy zaszywać "na amen", guziki zostawiając jedynie po bokach na biodrach, z tyłu i - rzecz jasna - z przodu. Można na upartego nazwać tę konstrukcję protosurdutem.

W latach 60 i 70 fason się wydłużył, ubiór ten wreszcie przestał być mutacją peleryny a stał się głównym elementem stroju. Nadal był mało stosunkowo dopasowany, a jego konstrukcja była prosta - szwy boczne nie zjechały jeszcze na plecy, poły nie były obficie plisowane. Mankiety zaczęły być wywijane, aczkolwiek były stosunkowo niewielkie. W początkowej fazie strój ten był też mocno zdobiony galonami, wstążkami i masą innych gówien-bączków. Jest to echo swawoli jakie nastały we Francji po edyktach Mazarini'ego a na wyspach Brytyjskich po upadku republiki Cromwella. Wtedy bowiem powróciła moda na dekadenckie zdobienia, lamówki i hafty, która królowała również przed nastaniem ponurego reżimu na zachodzie. Ludzie lat 1660-1670 nie wyrośli jeszcze z tej dziecinady ;)

Poniżej załączam kilka przykładów z tego właśnie okresu:





EPILOG - CZYLI SMUTNY LOS DUBLETU

A co z dubletem? Cóż - w pierwszych latach istnienia surdutów nadal był w użyciu, ale wkrótce sam ewoluował. Jako ubiór noszony teraz zawsze pod surdutem przeistoczył się w pierwszą kamizelę - czyli w praktyce cieńszy surdut o mniej rozbudowanych połach. Czasem z rękawami, czasem bez.

Na koniec podrzucam link do ciekawej pozycji bibliograficznej, w której znajdziemy dużo informacji o wymienianych przeze mnie stylach i ubiorach. Przedstawiam "The Cut Of Men's Clothes 1600-1900" autorstwa Nory Waugh.



Do zobaczenia następnym razem, w kolejnej odsłonie historii surdutów. Poznamy ten ubiór od skromnych początków u schyłku wieku XVII aż po plisowane monstra lat 1740-1750.

wtorek, 3 stycznia 2012

Eko inside part 2

Czyli pierzaste sierściuchy w akcji.

Po zabawie z niezidentyfikowanym kłębkiem drutu, nadszedł czas na fruwającą po całym pokoju gazę i klej lepiący się do wszystkiego, a najbardziej do palców i kotów.

Przedstawiam wam gazę medyczną w fazie kompletnego braku ogarnięcia przestrzennego oraz po pocięciu na nieco bardziej współpracujące kawałki.





Paski, przy pomocy wiaderka kleju CR (pozdrawiam producentów), zaczęłam montować na drucianych szkieletach...

...co finalnie dawało mniej wiecej taki efekt:


Potem wystarczyło wypchać ptaki... no, praktycznie to czymkolwiek. Mnie napatoczyły się strzępki starej włóczki, kawałki materiałów, jakieś cienkie papierki i w sumie cholera wie co tam jeszcze jest, bo sprzątnęłam w ten sposób połowę biurka. Bardzo ekologicznie ;)
Całość owinęłam jeszcze jedną warstwą gazy, dorabiając przy okazji strzydła i ogonki i przeklajając całość klejem. Raz jeszcze pozdrawiam producentów tego genialnego wynalazku, który zasycha w ciągu pół godziny tworząc gładką, przezroczystą warstwę.





Pierzaste stwory póki co są jeszcze przed malowaniem, ale już zdażyły dostarczyć mi emocji nie gorszych niż "Ptaki" Hitchcocka. A koty są zachwycone.